Tygodnik Internetowy TiN, nr 5/2001, 23.03.2001

Dorota Hartwich   
Energia tuszu

Ashuku Nyorai Twarze buddyjskich posągów w światyniach Kyoto i Nary zainspirowały Ewę Hadydon (ur. w 1951 roku we Wrocławiu) już w latach 80., zaraz po jej przyjeździe do Japonii. Wtedy też zainteresowała się kaligrafią bonji, rodzajem starożytnego sanskrytu, używanego w sakralnych inskrypcjach, najpierw w Indiach, potem w Chinach, a od VIII wieku także w Japonii. Obie te inspiracje przenikają cały cykl obrazów, które do 30 marca pokazywane będą we wrocławskiej galerii JaPtak. Obrazy artystki stanowią serię odsłon twarzy Buddy i choć każda z twarzy jest inna, wszystkie przenika swoista tajemniczość i głęboki mrok. Nic w tym dziwnego, twarz bowiem uderza najpierw wielkością (zajmuje zwykle całą powierzchnię obrazu), zaraz potem ekspresją: groźne, odstraszające spojrzenie Nieporuszonego Oświecającego Króla Fudo Myoo przeplata się tu z poczciwością starca (Bodhisatwa Mądrości), kobiecą delikatnością (Yakushi Nyorai - Budda Medycyny), smutkiem (Seishi Bosatsu repr. Buddy Anidy). Wrażenie tajemniczości pomieszanej z grozą potęguje czerń tła, z którego jak z głębokiej nocy wyłaniają się mieniące jasnym blaskiem księżyca wizerunki Buddy.
W drugim pomieszczeniu galerii swe dzieła wystawia mąż Ewy, Nyogen Nowak (ur. 1956 r. we Wrocławiu), który buddyzmem zajmuje się już od 30 lat, a w latach 80, już w czasie emigracji do Japonii, wyświęcony został na mnicha w tradycji zen soto, by następnie (w 1987 r.) zostać jej kapłanem. Choć artystyczna forma Nyogena całkiem odbiega od formy twórczości Ewy, jego obrazy, podobnie jak obrazy żony, stanowią bardziej przedmiot kontemplacji niż estetycznego oglądu. Dzieła Nyogena nie wymagają także żadnej intelektualnej analizy, mimo tego, że czasem obrazowi towarzyszy nośnik sensu par excellance, czyli tekst. W malarstwie zenga (bo tę właśnie odmianę sztuki uprawia Nyogen) najbardziej liczy się siła wyrazu samej linii, energia niesiona pociągnięciem nasączonego tuszem pędzla, poczucie jej obecności. Trudno mi przesądzać o tym, czy Nyogenowi udało się ową energię uobecnić. Poczuć to można tylko samemu, w bezpośrednim kontakcie z obrazem. Warto wykorzystać tę okazję, zdarza się bowiem bardzo rzadko.

Od celu ważniejsza jest droga -
rozmowa z Nyogenem Nowakiem
.

- W powszechnym pojęciu Europejczyka sztuka to coś, co jest wyraźnie oddzielone od życia; uprawianie sztuki nie jest ani pracą, ani odpoczynkiem. Jak daleko oddalone jest od życia to, co pan robi jako artysta?
- Staram się, by sztuka i życie były ze sobą tożsame. W naszym przypadku (ja i moja żona praktykujemy zen) nieraz bardzo trudno ocenić, jaka jest, podczas malowania, siła koncentracji, skupienia, czystość umysłu. Natomiast bardzo wyraźnie widać to wszystko w momencie, jak tylko pędzel dotknie papieru. Po tym, jak namaluję koło czy linię, można łatwo zaobserwować, na ile jestem skupiony, na ile gotowy jest mój umysł. Droga pędzla, malowanie - to cześć praktyki zen. Dla mnie liczy się bardziej właśnie owa droga pędzla niż sztuka. Nie maluję po to, by być bardziej oryginalnym, sławnym, by zdobyć większe uznanie – to nie jest mój cel.
- Ale stara się pan, poprzez malarstwo, doskonalić sam siebie...
-Tak, staram się po pierwsze, by linia była doskonalsza. A kiedy linia staje się doskonalsza, to znaczy, że także duchowo jestem bardziej doskonały. Takie podejście twórcy do sztuki – to, że traktuje się ją jak kontynuację praktyki – jest czymś, co odróżnia sztukę zenga od innych form sztuki japońskiej. Mówi się, że zen jest nieuchwytne, a tu właśnie – w linii, kole – zen jest widoczny. Można go zobaczyć oczyma. Nie jestem jednak człowiekiem, który osiągnął pełną jedność praktyki i życia. To jest powód, dla którego należy praktykować nieustannie i nieprzerwanie, bo nawet wtedy, kiedy wydaje się, że doszło się już prawie do perfekcji, nigdy się do pełnej perfekcji nie dochodzi.
-Cel, moment spełnienia, kulminacji oddala się w nieskończoność...
- Od celu ważniejsza jest droga. Zwykle chcemy osiągnąć jakiś cel, a cel zazwyczaj zasłania nam fakt bycia tu i teraz. Nie jest ważne to, czy ktoś, widząc obraz, powie, że jest on zły czy dobry. Kanzan z ptakami ażne jest, jak ten obraz został zrobiony. Chodzi o to, by zaistniała jedność, o której mówiliśmy. Najlepiej jeśli owa jedność zaistnieje w sposób naturalny, tak, by artysta nawet nie poczuł, że się udało... Wtedy dopiero można mówić o zadowoleniu z obrazu, choć wcale to nie oznacza, że nie można go było namalować jeszcze lepiej.
-Do spełnienia dochodzi zatem pod nieświadomość artysty? A to przecież on, jako indywiduum, jest twórcą dzieła, które w całości powstało z jego zamysłu.
-W sztuce zen prawdziwa indywidualność wyłania się wtedy, kiedy zniknie indywidualność. Trening w tej sztuce polega na zanegowaniu własnego ja, na zatraceniu świadomości, że to ja, Nyogen Nowak, maluję taki, a nie inny obraz. Ta zasada przyświeca innym formom sztuki japońskiej, teatrowi No, ceremonii herbaty. Mam tu na myśli sztukę w pełnym tego słowa znaczeniu, np. autentyczną ceremonię herbaty. Zdarza się bowiem, że prostota i spokój gdzieś się gubią, a sztuka zamienia się w bardzo kosztowne hobby.
-Powiada się, że w sztuce zen artysta ma mieć pusty umysł, o Buddzie mówi się, że jest Pustką, pan z kolei wspomina o nieświadomości... Europejczykowi zazwyczaj pusty umysł kojarzy się negatywnie - z głupotą...
-Albo z bezmyślnością. Nie chodzi jednak o to, by w ogóle pozbyć się myśli, by zatrzymać całkiem ich bieg. Ważne jest, by nie zatrzymywać się przy pojedynczej myśli, by puszczać ją wolno. Malując, artysta powinien stanowić jedno z malowaniem, różnica pomiędzy tworzeniem a tym, kto tworzy powinna zostać całkiem wyeliminowana. Najważniejsze jest dążenie do jedności z każdą, dosłownie każdą, wykonywaną czynnością.
- Nawet z tą najbardziej prozaiczną, np. trzepaniem dywanów?
- Tak, to jeden z przykładów.
- Skoro życie ma być tożsame ze sztuką, to jak potraktować błąd, który przecież wkrada się w każde życie, bez wyjątku. Jesteśmy przecież niedoskonali i wszyscy popełniamy błędy. Czy zatem błąd także stanowi część sztuki?
- Na błędach się uczymy – to bardzo proste. W przypadku malarstwa, jakie ja uprawiam widać to bardzo wyraźnie. Narzędziami są tusz i bardzo cienki papier, na którym widać dokładnie każdy ruch pędzla. Tutaj nie ma możliwości naprawienia błędu. Albo się dobrze namaluje, albo trzeba obraz wyrzucić. Nie da się tu nanosić poprawek, tak jak na obraz olejny.
- Artysta jest zatem nagi, nie może niczym się maskować, korygować samego siebie. Wszystko bowiem widać jak na dłoni...
- Powszechnie wydaje się, że technika jest prosta, bardzo szybka - wystarczy umiejętne pociągnięcie pędzla na papierze. W Japonii często pytają mnie: „Czy pan za pierwszym razem namalował ten obraz?” Odpowiadam zazwyczaj, że to, jak szybko namalowałem dany obraz zależy od stanu mojego umysłu. Czasem namalowanie jednego obrazu zajmuje mi 2 miesiące. Polega to na tym, że codziennie maluję ten sam obraz, ten sam temat, całkiem od początku, aż do momentu, kiedy jestem z niego usatysfakcjonowany. Przy tym staram się, by każdy malowany przeze mnie obraz był malowany tak jakby to był mój ostatni obraz w życiu.
- Jest takie piękne powiedzenie: „Przeżyj dzisiejszy dzień, tak jak byś przeżywał ostatni dzień twojego życia”.
- Tak To wielka mądrość i rdzeń, istota sztuki.
- W swoich dziełach łączy pan czasem obraz z tekstem. Który z tych elementów jest dominujący? Czy to tekst jest uzupełnieniem obrazu, czy odwrotnie?
- Na niektórych obrazach pojawiają się inskrypcje, o napisanie których poprosiłem mojego nauczyciela. Często jedna osoba maluje obraz, inna pisze znaki. Inskrypcje mogą też zostać dopisane do obrazu dopiero po latach. To zwyczaj przyjęty zarówno w sztuce chińskiej, jak i japońskiej. Żaden z elementów – ani pismo, ani obraz – nie mają tu jednak wyraźnego pierwszeństwa. Te elementy się dopełniają, nie wyprzedzają. Tekst na obrazie nie musi zresztą koniecznie być rozumiany przez wszystkich. Ważny jest przepływ energii poprzez tusz, zwany po japońsku „bokki”. Jeśli ma on siłę, uderza – to już wystarczy. Nie trzeba szukać wyjaśnienia na siłę. Wystarczy, że obraz poruszy. To już bardzo dużo.

Dorota Hartwich